backczęść trzeciaczęść pierwsza

O mało CO!? a zostałbym przemytnikiem.

część druga

   Po przekroczeniu granicy polsko - czeskiej w przydrożnym sklepie pozostałym po wielkiej sieci handlowej, która rozkwitała jeszcze nie tak dawno temu w czasie wielkiej hossy, zakupiliśmy winietę na autostrady. Z informacji jakie nam udzieliła sklepowa wynikało, że za brak winiety w przypadku kontroli drogowej moglibyśmy zapłacić grzywnę nawet do wysokości siedemdziesięciu tysięcy koron. Pokrzepiając się, że za niecałe dwadzieścia złotych nabyliśmy sobie spokój za około siedem tysięcy ruszyliśmy dziarsko w czecholandię. Z tą dziarskością, to chyba muszę wyhamować, bo u naszych południowych sąsiadów wszystkie grzywny mandatowe drakońsko wzrosły i ze strachu o swoje portfele nie pośmigaliśmy na tamtych drogach. Generalnie wlekliśmy się do Brna, a dalej tylko nieznacznie szybciej pomykaliśmy. Czechy, to niewielki kraj i aż nadto się o nim już rozpisałem.

Z marszu przejechaliśmy kolejną granicę i przywitaliśmy się z Austrią, jej elektrowniami wiatrowymi i łanami jak okiem sięgnąć słoneczników. Na jednej z pierwszych tankszteli zakupiliśmy stosowną winietkę na austriackie autobany i wielce dumni z siebie, że jedziemy jak pany skierowaliśmy się na Wiedeń. Wszystko byłoby piękne w trakcie naszej podróży, gdyby nie radio, a właściwie niemieckojęzyczne stacje. Takiej sieczki dawno nie słuchałem, ostatni raz chyba dobre kilkanaście lat temu, gdy wspólnie z moim rodzonym Don Pedrem pokrzepieni nieco większym małym co - nie - co, przeglądając programy satelitarne, jakimś cudem trafiliśmy na bawarską biesiadę. Przyznać się muszę, a po tylu latach już mogę, bo amnestia za tamten czyn na pewno mnie obejmuje, że... śpiewałem razem z bawarsko - tyrolskimi solistami. Don Pedro również śpiewał, niestety. Niech tam! Wyrzuciłem wreszcie z siebie to, co mi siedziało przez tyle lat na duszy, śpiewałem przyśpiewki bawarskie i chyba nawet świetnie się przy tym bawiłem. Zresztą każdy sąd by mnie uniewinnił, działałem w stanie pomroczności nie koniecznie jasnej.

boway?

   Jednak w drodze przez alpejskie landy z czymś a' la bawaria ulatującym z mojego radia wytrzymałem jedynie kilka minut. Przełączyłem na odczyt z płyt podśpiewując za Depressami o potarganej chałupie. Kolega też się ożywił i nawet nie zauważyliśmy kiedy mignęliśmy obok tablicy z napisem Wien. Musiałem zrobić nawrotkę, bowiem byliśmy umówieni z przewodnikiem na Austrię w okolicy tablicy wjazdowej do Wiednia, przy jednym z ogromniastych, jak mi się wówczas wydawało auto szrotów. W trakcie oczekiwania najpierw się posililiśmy konstatując, że ta Austria, to wcale nie taka zagranica, bo większość aut na drodze poruszało się z polskimi tablicami rejestracyjnymi, a do stolicy tego kraju mamy tylko trochę dalej niż do stolicy swojego województwa, o odległości do Warszawy nie wspomnę. Potem obejrzeliśmy kilka wraków i całkiem przyzwoitych samochodów za dobre pieniądze, ale skupiliśmy się na całych autach, w których mogliśmy do woli przebierać. W kilka chwil od naszego wejścia na plac szrotowiska pojawił się przy nas człowiek oferujący swoją pomoc najpierw w języku niemieckim, ale zaraz i po polsku. Jako, że kolega był potrzebowalski auta, to w zasadzie tam moglibyśmy zakończyć naszą podróż. Udało mi się nieznacznie ostudzić jego zapał kupowania i poczekaliśmy na naszego przewodnika, który pojawił się z piskiem opon w umówionym miejscu witając swojską wiązanką wyzwisk i złorzeczeń kierowanych na szczęście nie do nas, tylko pod adresem wiedeńskich dróg i wszechobecnych korków. Przesiedliśmy się do jego samochodu naszą furkę pozostawiając na parkingu. Z początku myślałem, że to taka kokieteria z jego strony, że niby zapomniał jak się jeździ po rodzimych szosach, ale po kilku kilometrach wspólnej jazdy, albo raczej przebijania się przez miejskiego molocha, przyznawałem mu rację. Posiadają tam autostrady i nawet w większości biegną one pod ziemią, i jest po kilka pasów w jednym kierunku, ale niestety - jest tłoczno. Rajd po Wiedniu przebiegał jednak bez większych problemów, gdyż nadal Wiedeńczycy posiadają i korzystają na kolejnych skrzyżowaniach z tak zwanej zielonej fali. Szkoda, że musiałem wybrać się nad modry Dunaj, aby odświeżyć wiadomości, co to takiego w ruchu drogowym jest zielona fala. Zastanawiając się nad tym, w jaki sposób podsumować obecny wizerunek stolicy dawnego Cesarstwa, dochodzę do wniosku, że było duszno ( pomimo klimatyzacji), głośno, tłoczno i mimo wszystko śmierdząco.

viena

   My jednak pędziliśmy dalej w stronę wysokich Alp, a prowadził nas człowiek z typu wyga. Skoro mój kolega poprosił go o pomoc w poruszaniu się po Austrii potraktował swoją misję bardzo dosłownie i wiódł nas jak buraków krasząc wszystko opowieściami o swoich zagranicznych przygodach, sprycie handlowym i rozległych interesach. Nawet przypasowała mi chwilowo rola mało rozgarniętego przybysza po auto i dawałem się ponieść jego grze. Dopytywałem z zainteresowaniem o szczegóły handelków, które udało mu się przeprowadzić i cmokałem co jakiś czas z podziwu. Po około godzinie wspólnego zwiedzania kolejnych szrotów, bo zdaniem naszego wskazidrogi, zanim dojedziemy na szrot, gdzie czekała na nas umówiona bryczka, nie zawadzi się trochę rozejrzeć, chyba byłem jego najlepszejszym kolegą. Kiedy zaczynałem naśladować, całkiem mimowolnie, sposób mówienia i wtrącania charakterystycznych przekleństw naszego rajdera, mój koleś trochę mnie zrugał, że może się gość obrazić. Szepnąłem mu tylko, że nie ma obaw, bo to taki typ, który potrzebował nas dwóch, jak świeżego powietrza, albo chleba i grałem swoje dalej bawiąc się przy tym dość dobrze.

powieści naszego przewodnika dotyczyły głownie tego co można kupić w Austrii i korzystnie sprzedać w Polsce, a więc maszyny rolnicze, przede wszystkim traktorki ogrodowe, niewielkie kombajny samojezdne np. kopaczki do ziemniaków, albo zbieraczki. Miał nawet dwie jakieś maszyny na sprzedaż i mogliśmy je od niego kupić i sprzedać w kraju, oczywiście po korzystnej cenie. Samochód zawsze znajdziemy, a tak wpadłoby nam trochę grosza. Gdy ja byłem prawie przekonany, że to świetny pomysł, mój kolega jadący po autko nie za bardzo pałał optymizmem. Jako, że on był kasiasty, to uciął mój zapał stwierdzeniem, że żona raczej by mu nie darowała, gdyby przyjechał zamiast samochodem, kopaczką do ziemniaków. Sami widzicie, siła argumentu i musiałem skapitulować.

Ale pomysł był fajny tym bardziej, że kolo załatwiał za nas wszystko, jak zapewniał. W odwiedzanych szrotach przyglądaliśmy się całej masie różnych pojazdów, a mi się powiedziało, że pewnie Austria wymienia wszystkie swoje samochody. No i mentor handlowy dopiero nas uświadomił, że to jest wielka wymiana towarowa, taka mega globalizacja, gdzie wszystko się miesza i przesuwa na wschód. Od nas kiedyś te samochody, które w wielkich ilościach sprowadzamy teraz, też przesuną sią dalej na wschód, a potem jeszcze dalej... Aż wpadną do Pacyfiku, zauważyłem rezolutnie, a wykładowca zaśmiał się ale tylko w pierwszym odruchu i zaraz z powagą zaprzeczył, że wcale nie, bo Mongołowie wszystko wezmą. O masz, zna się na handlu, ekonomii politycznej i gospodarczej, i nawet na geografii. Człowiek renesansu nam się trafił i szacuneczek wiara!

Dojechaliśmy wreszcie na miejsce, gdzie czekał na nas mocno znudzony właściciel autoszrotu, którym okazał się ku naszemu wielkiemu zdziwieniu nasz rodak mieszkający za granicą od kilku lat i w samochodach sobie biznesujący. Autko upatrzone przez mojego kamrata było na miejscu. Obejrzeliśmy sobie furkę, przejechaliśmy się, dogadaliśmy cenę i zaczęliśmy rozmawiać o sprowadzeniu tego cudeńka do Polski. Pierwszą myślą naszego wygi było pytanie, czy szrociarz nie ma jakieś niepotrzebnej austriackiej blachy, może być tylko jedna. Założy się ją na kupowane autko, on nim śmignie do Polski i po kłopocie. Przecież nikt nie będzie sprawdzał austriackiego wozu. Nie chciał się na to zgodzić mój kolega, twierdząc, że jednak ryzyko istnieje i w razie wpadki może go sporo kosztować. Nasz przewodnik był kopalnią pomysłów, dalej proponował, że przymocuje do kupowanego pojazdu naszą polską blachę i tak nim przejedzie. Kolega, że przecież to takie samo ryzyko, on acha... To może... I strzelał kolejnym fantastycznym projektem, na który pojawiała się kontra o zbyt dużym ryzyku, albo po prostu o tym, że będzie to zwykły szwindel. Nie pojawiła się u niego sugestia, że można wykupić legalne ubezpieczenie i tablice na dwa dni i tak przyjechać pojazdem do kraju, a kiedy takie rozwiązanie zaproponował mój kolega, przewodnik skulił się jakby dostał hakiem w przeponę. Chłopie, czyś ty zwariował, żeby wywalać trzysta euro na tablice! Daj mi ten szmal, a ja ci to auto sprowadzę i moja głowa jak to zrobię, zaproponował otwarcie widząc w jaki sposób mój kolega niechybnie chce zmarnować kupę forsy. Zakup legalnych tablic i tak tego dnia nie wchodził w rachubę, było już za późno, a że następnym dniem była sobota, pozostawało zaliczkować samochód i wrócić do polski, a potem ponownie po auto, po weekendzie. Zemściło się nasze zaglądanie na szroty po drodze. Kolega dobił targu i wszyscy pojechaliśmy na późny obiad, zapraszał nas właściciel komisu.

Był to jednak wybitnie biznes lancz, bo nasz przewodnik wypytywał o wszystko handlarza autami. O samochody, nawet jeden wózek sobie u niego zaklepał, o pracę w sadach, gdzie chciał przywieść jakiegoś swojego parobka, za którego pobierałby część wypłaty, jednak samochodziarz zapewniał, że to nie możliwe, bo pracowałby u uczciwych ludzi. Dalej, czy ten nie kupiłby od niego samojezdnej kopaczki do ziemniaków, skoro my nie chcemy. Przy okazji dowiedziałem się, że większość samochodów biorą Ukraińcy i biorą jak leci, na co nasz przewodnik tylko uśmiechnął się dodając, a mówiłem wam, wszystko na wschód! Usłyszałem też, że handel autami coraz mniej się opłaca i trzeba będzie się przestawić. Przewodnik triumfował, bo przecież on już się przestawił na maszyny rolnicze. Spytał, z której części Polski pochodzi handlarz, a gdy ten odpowiedział, że z Lubelszczyzny, to już nie odpuścił. Bierz bracie tę kopaczkę, a załatwię ci jeszcze małą półciężarówkę, sprzedasz u siebie bez problemów, zachęcał samochodziarza, który zaczynał chwytać temat i zapewniał, że się nad tym zastanowi, i się zdzwonią. Trochę żałowałem, że sam nie kupiłem kopaczki, która rozpoczynała marsz koło mojego nosa wraz z bonusem w postaci półcieżarówki.

W tak absorbującej rozmowie nie zauważyliśmy, że jesteśmy obserwowani z okolicy baru, przez trzy całkiem, całkiem kobietki. Zaznaczyć trzeba, że nie były misskami, ale atrakcyjne na pewno. W pewnym momencie jedna z nich podeszła do nas z pytaniem, czy jedziemy być może dalej do Włoch. Przewodnik na chwilę oniemiał, handlarz milczał, to co miałem zrobić zaprosiłem panie do nas na kawę. Przecież handlarz stawiał.

k-afe

   Acha! Dlatego milczał! Dopiero się zorientowałem. Niestety jarzyłem zbyt długo i było już za późno, a handlarz nie miał wyjścia kawa musiała się pojawić ku uciesze pań i przewodnika zwłaszcza, po którego minie było widać, że chyba on jedyny z nas jedzie do Włoch, być może.

Cdn.

Lański backczęść trzeciaczęść pierwsza